Sylwester był trzydniowy. Przyjechaliśmy na Ługi w czwartek wieczorem i od razu impreza. Wszyscy tak sie spili, że jak szwagier stwierdził: nic nikogo nie dziwiło (a to już stwierdzenie z dnia drugiego, kiedy byli tacy, co sie mniej spili i już ich conieco dziwiło). Więc nikogo nie dziwiło, to, że tańczyłam na stole przed domem, że chłopaki tarzali sie w trawie, niby bijąc sie, niby nie wiadomo co, nikogo nie dziwiły spacery po oparciu kanapy i.... no właśnie czasami ciężko stwierdzić, co było dnia pierwszego, co drugiego, a co trzeciego? Jezioro łabędzie było jak już Bartek przyjechał, a przyjechał (nie wiedzieć czemu) na drugi dzień, baa tak chłopakowi było żal na taksówkę, że sie przespacerował 5km w deszczu licząć na nasze współczucie, ale sie go nie doczekał, bo my byliśmy na kacu gigancie. A na kacu gigancie najlepiej wspomina sie wyczyny dnia poprzedniego.
Co do sylwestra, to najpierw był ten właściwy, jedzonko, tańce, szampanik, fajerwerki, buziaczki, potem było zmęczenie, potem matt nawet poszedł spać, a potem był sylwester reaktywacja, jaskółki bartka, który próbował nadrobić to, co stracił dzień wcześniej i wyciągnęli z radkiem, spiącego matta z łózka do tańca w trójkącie (to już niektórych dziwiło, bo zaczynali trzeźwieć) no i matt musiał sie napić, ale sam przecież pić nie będzie.......
na trzeci dzień miał być poncz, miało być spokojnie bo wiadomo, .....to sie skończyło na wypijaniu spirystusu Romka. A rano? surprise, bartek wstał o 7.oo rano, znowu spacer 5km na pociąg, pewnie uciekł przed sprzątaniem domku, hi,hi,hi