"A" podjeżdża, jak zwykle, dokładnie 3,5 minuty spóźnione. Siadam przy oknie. Zawsze są jakieś wolne miejsca, ewentualnie trzeba poczekać do następnego przystanku na Krasińskiego, gdzie dużo osób wysiada. Dla dobrego humoru słucham „Lady sings blues”, co prawda „Rainy day in Georgia” średnio pasuje do 12 – stopniowego mrozu, ale przecież nie o to chodzi. Po piętnastu minutach jazdy w średnio ogrzanym autobusie biegnę w podskokach do pracy, żeby od razu podkręcić termostat w biurze i zrobić sobie gorącej kawy. Tak, to jest pierwsza czynność w biurach na całym świecie. Jedna z przyjemniejszych, jakby nie patrzeć. Czytam wyborczą, lokalny patriotyzm neofity, zmusza mnie do części wrocławskiej, jako pierwszej. We Wrocku żyli kiedyś Kanibale, Rura podnosi ceny drinków o złotówkę, żeby pomoc okradzionym naukowcom z Finlandii, którzy tak naprawdę nie istnieją (w związku z czym, poważnie zastanawiam się nad jutrzejszym zaproszeniem Maćka do tej niecnej instytucji, może jednak kino?).
Przed 9.00 przychodzi pierwszy programista, opowiada o przewspaniałym, cudownym, śliczniutkim monitorze, jaki widział na giełdzie elektronicznej w niedziele, i który kupiłby od razu, gdyby nie to, że sprzedawca nie wiedział, czy ten monitor w ogóle działa. Ja się odwdzięczam opowieścią o sobotniej zimnej knajpie i robi mi się jeszcze zimniej. Podkręcam termostat jeszcze bardziej.
Przychodzi drugi programista. Jestem w dziale: Polska.
Kiedy przechodzę do informacji ze świata, przychodzi szef. Ma się rozumieć, wszyscy pracują.
Dzień toczy się wolniutko. Radek mnie pociesza, że to dlatego, że jest poniedziałek. Tymczasem opada moja euforia z końcówki zeszłego tygodnia, pierwsza rekrutacja, pierwsza zatrudniona osoba. Ble. Czekam do 16.00, jak do zbawienia. Krysia ma wolne, obiecuje zrobić mi rosołek. Czytam przysyłane aplikacje na dyrektora sprzedaży. No tak, to miłe chwile w ciągu dnia. Przy jednym liście motywacyjnym prawie sikam ze śmiechu. Czytam na głos, reszta mi wtóruje. Jakbym miała zakończyć tę pracę za miesiąc, to przynajmniej wiem, co sobie darować w cv i l.m.
Wygrywam walkę z błękitną linią, po raz setny poprawiam jakieś umowy, o 14.00 kompletnie nic nie mam do roboty. Kończę więc przegląd prasy, odpowiadam Wam na maile. Za dwie czwarta zostawiam chłopaków walczących z drukarką.
Znowu jadę w stronę przeciwną do korków, czyli szybko. Z czytania w autobusie ciągle nici.
A rosołek rewelacyjny. Zjadłam trzy talerze.